Nasza podróż rozpoczęła się w czwartek (7 sierpnia) o godz. 7 rano. Tę niezbyt długą trasę (kilkaset kilometrów od granic Polski) przebyliśmy w czasie ok. 12 godzin. Po drodze okazało się, że Węgrzy są bardzo życzliwymi ludźmi, gotowymi w każdej chwili do bezinteresownej pomocy. Wieczorem rozpakowaliśmy przywiezione figurki i poszliśmy spać.
Od rana 8 sierpnia oczekiwaliśmy na rozpoczęcie konferencji. Tego samego dnia do Kecskemet przybyli również członkowie Galicyjskiego Oddziału Polskiego Centrum Origami, a uważne przestudiowanie listy uczestników pozwalało przypuszczać, że Polacy są najliczniejszą grupą cudzoziemców przybyłych na tegoroczną konferencję.
Samą wystawę udało się nam rozłożyć dopiero ok. godz. 15.00. Niestety telewizja już odjechała i w niedzielne popołudnie nie zobaczyliśmy w węgierskich informacjach ani kobry, ani świstaka ani nawet myszki. Niech żałują, sądząc po reakcjach odwiedzających 3 stoliki zajęte przez figurki wykonane przez Adama Szewczyka i Tomka Smołkę oraz wypełnione autorskimi figurkami Rafała Sabata wzbudzały spore zainteresowanie.
Lecz zanim do tego doszło (w czasie gdy kamera telewizyjna niknęła w oddali) prowadziliśmy długą debatę mającą zaowocować rozstawieniem figurek w jak najkorzystniejszych warunkach (dobre oświetlenie, ładne tło do robienia zdjęć itd.).
W międzyczasie „poległy” rewelacyjne pomysły, m.in. rozstawienie co okazalszych figurek na podwyższeniach z pudełek, ale za to niezwykle pomocne okazały się dodatkowe komplety pościeli w obu pokojach zajmowanych przez naszą (czteroosobową) ekipę. Godne uwagi wydają się pomysły związane ze sztucznym oświetleniem i przygotowaniem odpowiednich nakryć na stoły, ale te doświadczenia przydadzą się dopiero (niestety) w przyszłym roku.
Na pewno mieliśmy najbardziej okazałą wystawę „zwierzęcego” Origami. Adam zaprezentował m.in. (zdaniem wszystkich oglądających) „wonderfull” kobrę, która tworzyła interesującą całość wraz z myszką (wg projektu Johna Motrolla) wykonaną przez Tomka. Postanowiono, że w przyszłym roku będą już dwie kobry (Tomek zrobi kobrę do kompletu z myszką) oraz dwie (stosowane zamiennie) myszki. Dopełnieniem całości powinien być również fakir grający na flecie, chociaż to z kolei psuje koncepcję rywalizacji kobr o myszkę (myszki). Można też rozważyć jakąś scenę batalistyczną (z udziałem kobr, myszek i fakira) lub opracować scenariusz sztuki w kilku aktach, tym bardziej, że w czasie któregoś z posiłków oglądaliśmy coś na kształt starego filmu z aktorami, „granymi” przez figurki origami. Pomysł jest więc sprawdzony i bardzo byliśmy zawiedzeni kiedy prezentację przerwano na jakieś tam węgierskie informacje.
Wracając do wystawy, zawiodły trochę środki komunikacji, czyli podpisy pod figurkami. Niestety nie można mieć nadziei, że ktokolwiek poza rodakami zrozumiał, co oznacza podpis „Żuk sosnowy”, ale że to jest żuk już nie było wątpliwości. Ambitnie wykonane angielskie nazwy autorskich figurek Rafała nie ustrzegły się od błędów, ale szczytem wszystkiego był napis „from Poland”, podczas gdy wystarczyło napisać „Langyelorszag” (i wszystko jasne), tym bardziej, że Węgrzy zdają się nie znać ani słowa po „angielsku”. Na rozpaczliwe pytania odpowiadali niezmiennie kilka zdań po węgiersku. Osobiście odniosłam wrażenie, że wydaje im się, że rozmówca doskonale ich rozumie, a poza tym nie stanowi to dla nich żadnego problemu. W zasadzie po jakimś czasie przestałam wysilać pamięć, żeby użyć jakiś wyszukanych angielskich zwrotów, bo czy mówiłam po angielsku czy po polsku, to efekt był w zasadzie taki sam.
Jedno co warto zapamiętać, jak się mówi po węgiersku „zimny”, bo na rozpaczliwe próby zamówienia gdziekolwiek wody z lodem dostawałam lody, rzeczywiście różnica pomiędzy „ice” a „ice-cream” może być niedostrzegalna. Chyba wytłumaczeniem może być fakt, że tak mile usposobieni ludzie moje całkowite milczenie i pełne niezrozumienia uśmiechy przyjmowali jako aprobujące milczenie i uśmiechy pełne zrozumienia.
Wracając do wystawy, chyba (nie)obiektywnie można stwierdzić, że ekspozycja zaprezentowana przez Polaków była niewątpliwie największą atrakcją wystawy. Poza figurkami Tomka, Rafała i Adama oraz inne modułowe kompozycje. Jedną z ciekawszych kompozycji był tzw. flower – tower, stworzony z jednej kartki papieru. Zwracały uwagę również prace pozostałych origamistów z Polski. Były to mozaiki, pudełka i barwne kompozycje m.in. Elżbiety Udzieli, Izabeli Ralskiej i Aleksandry Sojki.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że organizatorzy uznali Adama „za swojego” (chyba ze względu na jego umiejętności w sztuce Origami), czego wyrazem była przeróbka nazwiska Szewczyk na wersję węgierską, tzn. „Szewcyik”:)
Bogaty program konferencji (2 ćwiczenia przed południem, 2 po południu), urozmaicały poza programowe spotkania przy składaniu dinozaurów oraz gwiazdy, a także „tombola” (losowanie nagród). Rozmowa z Zsuzsanna Kricskovics (na szczęście po angielsku) pozwoliła odsłonić debiutantom (czyli nam) kulisy organizacji tego typu przedsięwzięcia oraz sprecyzować plany wakacyjne na kolejne lata. Przy okazji okazało się, że organizatorzy oczekują na wykładowców, którzy pomogą uczestnikom konferencji poznać proste figurki przystosowane do możliwości uczniów młodszych klas szkolnych.
Z doświadczenia wiem, że język wykładów nie ma większego znaczenia i równie dobrze wykład może być prowadzony po polsku, węgiersku czy angielsku lub na migi. Najważniejsze znaczenie ma ciekawy projekt i dobry diagram.
Osoba wykładająca powinna również dobrze znać wykonywany przez siebie model i na pewno nie strofować „uczniów”, że wyprzedzają grupę (osobiste doświadczenia Adama Szewczyka, na pocieszenie wykładowcy przydałaby się moja wiedza w tym temacie, Adam zawsze i wszędzie wyprzedza grupę, jest to chyba przywilej każdej osoby, która już długo zajmuje się origami i po prostu jest dla niej oczywiste jaki będzie „następny krok”).
Wykłady prowadziły m.in. Panie Elżbieta Udziela i Izabella Ralska oraz Aleksandra Sojka. W osobnej sali znajdowały się dwa sklepiki, w których mogli zaopatrzyć się w papier wszyscy, którym zbywało gotówki. Nas najbardziej zaintersowało stanowisko Holendrów, którzy oferowali bardzo ciekawe wzory papieru. Po długim wachaniu skusiliśmy sie wszyscy na bardzo duże arkusze papieru.
Dużo krótszą (6 godzinną) drogę powrotną spędziliśmy w atmosferze niemalże noworocznej. Zgodnie z przyjętym wówczas zwyczajem każdy powziął jakieś postanowienie. Rafał – wyleczy kręgosłup, Tomek – nauczy się węgierskiego (szalony), Adam – zrobi myszkę Montrolla do kompletu z kobrą, ja – opanuję sztukę czytania diagramów, tak żebym się nie musiała wstydzić, że nie znam symboli używanych w origami. Generalnie ustalono, że w przyszłym roku Adam, Tomek i Rafał na pewno znajdą się w gronie wykładowców i może za kilka lat rzeczywiście „przyciągną” jakieś sławy, których na tej konferencji zabrakło. A i oczywiście wszyscy (choć zupełnie nie wiem w jakim celu) „podciągniemy się” w angielskim (chociaż chyba prędzej w tym języku dogadamy się między sobą niż z większą grupą Węgrów).
Z moich ambitnych planów zwiedzenia Budapesztu lub nawet samego Kecskemet nic nie wyszło. Wiem za to gdzie się mieści ratusz (w jakiejś przepięknej, ogromnej budowli), teoretycznie wiem gdzie jest basen, w którym można popływać (a nie „bush”, chyba bo nie zrozumiałam), wiem również gdzie jest dyskont z bardzo interesującym i niedrogim papierem (nawiasem mówiąc uważam że powinnam mieć tam zniżkę, gdyż cała grupa wydała tam mnóstwo forintów, w ciągu w sumie trzech pobytów w tym sklepie).
Bardzo żal, że w Kielcach brak jest dostawcy tak interesującego papieru do pakowania lub innego, z którym można byłoby eksperymentować w poszukiwaniu idealnego papieru do składania. Żal również, że to tak krótko, nawet przez głowę przeszła mi absurdalna myśl, że chociaż trudno jest ich zrozumieć (nasze jedno zdanie równa się trzem węgierskim), gorąco tam niesamowicie, jest w tym kraju coś takiego że nawet można byłoby tam zamieszkać. Nie miałam takiego wrażenia ani w Niemczech, ani w Austrii, ani we Francji. Teraz już chyba zawsze nasze wakacje będą się ocierały o Kecskemet (zawsze w drugi weekend sierpnia) i chyba już zawsze w tej naszej Polsce będzie mi w lato tak jakoś za zimno.
Opracowanie: Renata Toporek.
Fotografie: Renata Toporek, Rafał Sabat